Pewien człowiek wdrapał się na wysokie drzewo i stamtąd krzyczał, że skoczy i zabije się. Zrobiło się zbiegowisko. Ludzie radzili, co robić. Baby płakały. Ktoś zadzwonił na policję. Ci przyjechali. Patrzyli. Myśleli. Ale tak naprawdę nikt nie wiedział, co począć w tej sytuacji. Sierżant krzyczał przez megafon, ażeby desperat złaził, ale tamten jeszcze bardziej się desperował i wydzierał, że skoczy.
Przyjechał negocjator, a z nim telewizja. Zrobił się wielki harmider. Potem pertraktacje, które na nic się nie zdały. W poczuciu fiaska rozmów, sołtys zaproponował, aby sprowadzić proboszcza. Posłali po niego. Przyszedł. Poprosił, aby wszyscy nieco się wycofali. Zbliżył się do drzewa, coś tam powiedział i wykonał ręką obszerny gest z góry w dół i z lewej do prawej, jak przy błogosławieństwie. Ludzie więc pomyśleli, że ksiądz desperata błogosławi i czekali na cud.
A oto i cud zdarzył się naprawdę. Potencjalny samobójca po akcji księdza zszedł z drzewa chyżo a skwapliwie. Ludzie patrzyli i dziwili się. Sierżant spytał proboszcza:
- Toż to prawdziwy cud, to co ksiądz dobrodziej zrobił!
Negocjator, trochę zazdrosny, też pogratulował:
- Ja tyle studiów mam, tyle się nagadałem, i nic. A ksiądz ot tak sobie, przy pomocy samego błogosławieństwa tylko, tyle osiągnął. Że takie rzeczy się zdarzają, to ja bym nigdy w życiu nie pomyślał.
Proboszcz odpowiedział skromnie:
- Bynajmniej, to nie żaden cud tym razem. Ja wcale tego biedaka nie pobłogosławiłem, bo nie na to był czas, jeno na perswazje. Ja tylko jemu powiedziałem: „Złaź ty z drzewa prędko, bo jak nie to ja je zetnę.” I o tak, powiodłem ręką w dół i w poprzek, aby wzmocnić siłę perswazji, co wyście mylnie za błogosławieństwo wzięli.
Wszyscy zdumieli się bardzo. Chwalili proboszcza, w gazetach o tym pisali. A desperat nie myślał już więcej o łażeniu po drzewach. Do dziś pewnie żyje, błogo i szczęśliwie.
