Jest Ona Matką miłosierdzia; owóż, miłosierdzie dopełnia się tam tylko, gdzie wielka jest nędza do poratowania; i jak każda poczciwa matka nie wyrzeka się dziecięcia, chociażby obrzydliwą chorobą trądu było dotknięte i jakkolwiek trudnymi i wstrętnymi byłyby około niego starania, tak i Maryja nie opuszcza nas, gdy się do Niej uciekamy, chociażby najszpetniejszymi były choroby duszy naszej, z których ma nas wyleczyć.
Ryszarda od Świętego Wawrzyńca
W czasie, gdy bale, opery, teatra i rozmaite inne zabawy ożywiony świat Rzymu i przebywających tam cudzoziemców zajmują; gdy dnie karnawałowe innych jeszcze spodziewać się każą wesołości, rozeszła się w tym gwarze niespodziana wieść o wypadku zupełnie innego, nader ważnego i niezwyczajnego rodzaju, który z ust do ust w tej chwili przechodząc, wkrótce zapewne poza Alpami stanie się przedmiotem wierzącego i niedowierzającego dziennikarstwa. Nie o co innego tu bowiem idzie, jak o zdarzenie cudowne, a właściwie mówiąc, o zdarzenie, które wierni, w prostocie serca, nadnaturalnemu skutkowi łaski i miłosierdzia przypisują, a które przeciwnie — niedowiarków, gdy im trudno podobne tłumaczyć wypadki, przynajmniej do głębszego zastanowienia się nad niedowiarstwem ich skłonić by powinno.
Zdarzenie niniejsze jest to nagłe i niespodziane nawrócenie się Izraelity w chwili, gdzie wszelkie naturalne powody najsilniej odstręczały go od Kościoła, przeciw któremu zaciętą oddychał nieprzyjaźnią. Mało co wprzódy same tylko szydercze bluźnierstwa mając na ustach, szczególniejszym zjawieniem jak błyskawicą tknięty, ten sam bluźnierca zostaje chrześcijaninem, innym, zupełnie przeistoczonym, najżywszą wiarą ożywionym człowiekiem, który nie bez oczywistego wzruszenia o tej zmianie mówić może, a wszystkich nowym swoim uczuciem przejąć pragnie.
Bynajmniej tego nie taję, że nie należę do rzędu ludzi, którzy — uganiając się za cudami — łatwowiernie chwytają każdą wieść o nich rozsianą; którzy — z najnaturalniejszej początkowo rzeczy, bez dochodzenia pierwiastkowego źródła, bez rozważania przyzwoitych dowodów — przypuszczają cuda, podają je jakoby artykuł wiary, i za podejrzanych w wierze poczytują tych, co by wątpliwość jaką przeciw tak zabobonnej, wcale nie prawowiernej łatwowierności okazywali.
Kościół zaraz początkowo na cudach Zbawiciela i Apostołów wsparty, bogaty w cuda prawdziwe i wiary godne, nie potrzebuje świadectwa nowych, niepewnych, na urojeniu pobożnej prostoty opartych cudów, które — gdy się później bezzasadnymi lub pozornymi okażą — najczęściej tylko zgorszenie i pośmiewisko wywołują. Ale też tym mniej należeć chcę do tych niewiernych, ograniczonych duchów, dla których dość jest zasłyszeć o cudzie, aby nań uszy i oczy zamknąwszy, naprzód wyrzekli, iż cudów być nie może, i że wszystko, co za takowe uchodzi, na oszukaństwie lub omamianiu polega, i niegodnym jest zająć uwagę rozsądnego człowieka. Przeciwnie, z tymi wspólną mam wiarę, co wyznają, że jedynie od wolnej woli Boga, chcącego dać ludziom dowód swej wszechmocności i miłosierdzia, zawisło, okazać się im Stwórcą i Panem wszech rzeczy. Jeśli Bóg w początkach postanowienia wiary chrześcijańskiej, lotem błyskawicy, łaską swoją Pawła na ziemię powalił i oświeconym go naraz uczynił Apostołem, cóż może Mu stać na przeszkodzie, by się i dziś, nawet najniegodniejszemu z ludzi, nie objawił, i za świadka swych cudów go nie obrał?
Jeśli więc zdarzy się wypadek podobnym nadnaturalnym, a oczywistym wpływem wszechmocności Boskiej nacechowany, każdy bezstronny, po dokładnym rozpoznaniu prawdziwego stanu rzeczy i po powziętym o rzeczywistości przekonaniu, uważać powinien to sobie za obowiązek głośno taki wypadek oznajmić, dla wspólnego zań dziękczynienia Bogu. Sam Kościół najlepszy daje przykład postępowaniem swoim w procesach kanonizacji świętych, ile w podobnych razach ostrożności i krytyce miejsca dać należy.
Ja też w obecnym wypadku, który uwagę całego Rzymu ściąga na siebie, nie polegając tylko na tym, com zasłyszał, udałem się do osób, które w nim udział miały, to jest, do samych panów Ratizbon i Teodora Bussierre, i nic nie ujmując ani dodając, własne ich przytaczam opowiadanie. Jeśliby więc to zdarzenie, w tysiącznym z ust do ust obiegu, w innej przypadkiem czytelników naszych zaalpejskich doszło postaci, mogą być pewni, iż zmiana prawdy umyślnie lub przypadkowo zajść musiała, i że ono nie w inny, jak w opowiedziany przeze mnie zaszło sposób.
***
Dom handlowy żydów Ratizbonów, od kilkuset lat w Alzacji osiadły, za jeden z pierwszych domów handlowych w Sztrazburgu uważany, powszechnego tam używa szacunku i znaczenia, ze względu też towarzyskiego najwięcej jest uczęszczany. Po śmierci ojca, składa się teraz ta familia z pięciu braci i trzech sióstr, wszystkich żydowskiego wyznania, z wyjątkiem drugiego z porządku starszeństwa brata, imieniem Teodora, który przed dwunastu laty do wiary chrześcijańskiej przez księdza Bautin nawrócony został. To jego nawrócenie wielkie wtedy uczyniło wrażenie; on go też sam w ogłoszonych podówczas przez siebie listach do powszechnej podał wiadomości. Wszedł on później do stanu duchownego i wraz z księdzem Bautin do Paryża się przeniósł.
Skoro nawrócenie jego zupełnie się wydało, związki familijne zerwane, na samych powierzchownych ograniczały się stosunkach. Powołaniu swemu zupełnie oddany, od katolików wielce poważany, nie mogąc na dawnych swych współwyznawców bezpośrednio działać, na tym swe chęci dla nich ograniczać musi, iż jako członek znanego bractwa de Sainte Marie aux Victoires (Świętej Maryi Zwycięskiej), na uproszenie nawrócenia grzeszników i niewiernych ustanowionego, wraz z tym bractwem modły swe za nich zasyła. On też to niedawno życie św. Bernarda opisał.
Jeden z braci Ratizbonów imieniem Alfons, teraz lat 28 mający, uczęszczał był do szkoły, której nowo do wiary nawrócony brat jego przewodniczył; lecz skoro ten za chrześcijanina się ogłosił, zaprzestał też i tej nauki Alfons. Zupełnie izraelskim skłonnościom familii swej sprzyjający, żadnej nigdy katolickiej książki nie czytał, ani też nigdy na kazaniu katolickim lub na konferencji religijnej nie był przytomny. W ogólności pogardzając duchownymi i za nieprzyjaciela ich uchodząc, brata własnego, gdzie tylko mógł, wyśmiewał, i działaniom jego przeszkadzał. Nie tchnął on wprawdzie nienawiścią starowiercom żydowskim do starego prawa przykutym właściwą, lecz była to nienawiść nowoczesnego niedowiarstwa, ożywionego przesądem rodu, z macierzyńskiego łona wyssanym. Nienawidził chrześcijan jako dawnych ludu swego prześladowców. Księży za oszustów, a w najlepszym razie za oszukanych poczytywał; różnica religii była dla niego powierzchownym tylko przedmiotem. Biorąc lud swój w opiekę, dążył on do zupełnego wszystkich zrównania, działając w duchu prawdziwej obojętności w wierze. Po skończonych naukach, oddał się bankierowskim interesom rodzinnego domu, w którym pod własną firmą miał mieć udział.
Wszelako obojętność dla ojczystego prawa i nienawiść [do] religii chrześcijańskiej, pozbawiały go wewnętrznego pokoju. — Czuł on w duchu, jak większa część dzisiejszej młodzieży francuskiej, potrzebę wyższej, nieskończonej nauki; czcza obojętność na wszystko, co Boskim tchnęło uczuciem, toczyła jak robak serce jego, zimnym i zatwardziałym go czyniąc na wszystko. Szyderstwo, którym się przeciw wszelkiej mścił świętości, na chwilę mu roztargnienie przynosiło, lecz nie mogło zastąpić niedostatku, który w sercu uczuwał. Zostając w najpomyślniejszym zewnętrznym położeniu, wewnątrz się nieszczęśliwym i bez pociechy znajdował. Że jednak przyczynę swego udręczenia nie sobie, lecz religii, a przy tym i Bogu samemu przypisywał, to właśnie uczuciom jego goryczy dodawało. Zresztą będąc otwartego i wolnomyślnego charakteru, jak tylu innych, nie taił on swych niereligijnych skłonności, szkodził, jak i gdzie mógł, chrześcijaństwu; bo w nim największą do celu swego, to jest do zamierzonego zobojętnienia w religii, widział przeszkodę. Dla polepszenia losu ubogich swych współwyznawców zaprowadził był publiczną loterię, która nie bez skutku we Francji została. W ogóle mówiąc, tak się we wszystkim zachował, iż współwyznawców w spokojnym zostawiając zapewnieniu o swej ku chrześcijanom nienawiści, stratę starszego brata tym dla nich wynagradzał przekonaniem, że za jego nigdy nie pójdzie przykładem.
W takich zostając skłonnościach, mocne powziął przywiązanie ku młodej dziewczynie żydowskiego wyznania, z którą w bliskim zostawał pokrewieństwie, i wnet też z nią się zaręczył. Że jednak narzeczona była za młodą, lekarze uznali potrzebę odłożenia małżeństwa do roku, sam zaś daleką przedsięwziął podróż, przez południową Francję, Rzym, Neapol, do Malty, skąd po spędzeniu zimy miał się udać do Konstantynopola, a powrócić na czas wesela do Sztrasburga. Jakoż siedemnastego listopada roku zeszłego wyjechał ze Sztrasburga, zatrzymał się czas niejaki w Marsylii u brata, skąd zaniechawszy już chęci udania się przez Civita Vecchia do Rzymu, wprost do Neapolu popłynął, zawsze w myśli dalszego podróżowania do Malty i Konstantynopola.
Po zatrzymaniu się niejakim w Neapolu, wyszedł był z oberży dla zamówienia miejsca na parowym statku, odchodzącym do Palermo i Malty; lecz, sam nie wiedząc dlaczego, zmienia swe przedsięwzięcie, i zamiast do parowego statku, udaje się do biura rzymskiego szybkowozu i tam miejsce dla siebie do Rzymu zamawia; choć wcale nie rad z tej niespodzianej swej zmiany, gdyż tego był zdania, że człowiek w postanowieniu raz powziętym chwiać się nie powinien i żadnej wątpliwości czynów swych nie poddawać. Tak tedy sam nie wiedząc po co i jak, przybył dnia 5 stycznia 1842-go do Rzymu. Odwiedził tam dawnego przyjaciela i współrodaka, barona Gustawa Bussierre, dzieciństwa swego i szkół towarzysza, z którym nawet w interesowych zostawał był stosunkach.
Jak często w naszych trafia się czasach, była też mowa i o religijnych rzeczach, a pan Gustaw Bussierre, protestant z małżeństwa wyznań mieszanych zrodzony, usiłował światłego naszego Izraelitę na protestanta przerobić. Przyjął on tę namowę ze zwykłym wyszydzeniem chrześcijańskiej religii, co do katolickiej w szczególności; rzekł z cycerońską powagą, iż nie pojmował, jak dwóch katolickich księży bez śmiechu na siebie patrzyć mogło; zapewnił, że izraelitą chce pozostać; gdyby jednak miał kiedy zamieniać wiarę, przyjąłby raczej protestantyzm, jako od katolicyzmu mniej śmieszny i niesmakowny. Zresztą religijne ich rozmowy ograniczały się na wzajemnych żartach, z tym z obu stron powziętym przekonaniem, że każdy z nich gorliwym był swej wiary wyznawcą; mianowicie, pan Bussierre uznał swego młodego izraelskiego przyjaciela za niepodobnego do przyjęcia kiedy wiary chrześcijańskiej.
W takich okolicznościach, obejrzawszy w przelocie znakomitości Rzymu, i przypatrzywszy się z roztargnieniem niektórym obrzędom, zamówił znowu pan Ratizbon miejsce w szybkowozie na powrót do Neapolu, i w celu dalszego odbywania podróży zapisany był do powozu, który w niedzielę w nocy z 9-go na 10-ty do Neapolu miał odchodzić. Przed odjazdem jednak uznał za przyzwoity światowy obowiązek, oddać bilet wizytowy bratu swego protestanckiego przyjaciela, baronowi Teodorowi Bussierre, o którym wiedział, że był zięciem Humana, ministra skarbu, do katolickiej wiary niedawno nawróconym, i szczególnym przyjacielem księdza brata jego Teodora Ratizbon. Spotkał się z nim był raz w domu brata Gustawa, i mniemał, że tę przyzwoitość towarzyską krótko i przed samym odjazdem, to jest w sobotę po południu, oddaniem biletu zaspokoi.
Gdy jednak wszedł do przedpokoju, i chciał oddawać bilet służącemu, który języka francuskiego nie rozumiał, tenże oświadczył, że pan jego, będąc w domu, przyjmuje, i drzwi do salonu otworzył, tak iż pan Ratizbon musiał wejść pomimowolnie. Pan Bussierre przyjął go, jako brata jednego z najmilszych swych przyjaciół, z największą uprzejmością. Rozmowa padła naturalnie na przedmioty, które nowo przybyły w Rzymie widział, i na to, jaki one na nim wpływ uczynić mogły. Pan Ratizbon mówił z wielką obojętnością o wszystkim, w końcu tylko dodał, iż na nim mocne uczynił wrażenie kościół Ara Coeli na kapitolium, tak dalece, że to nawet najęty lokaj, przewodnik jego, uważał. Pan Bussierre, ucieszony tym wyznaniem i od tej chwili powziąwszy nadzieję jego nawrócenia, rzekł z uśmiechem: "Przecież katolicki był to kościół, który cię w tak mocny sposób poruszył". "Mylisz się Pan — odpowiedział pan Ratizbon, — wrażenie to było zapewne religijne, ale wcale nie katolickie, gdyż wedle mego przekonania, wszystkie religie za równo uważam". — "Jest to sposób widzenia — odrzekł bardzo spokojnie pan Bussierre, — którego ja wcale nie podzielam, bo by to było wszystkie religie za równie złe poczytywać, czyli żadnej nie mieć za prawdziwą. Gdy jednak widzę, że chcesz za mocnego ducha (esprit fort) uchodzić, który się za wyższego nad wszystkie powierzchowne formy trzyma, nie odmówisz mi jednej przyjemności, na którą, jako duch mocny, bez najmniejszej trudności zezwolić możesz, a to jest, iż nosić będziesz małą rzecz, którą ci ofiaruję". Pan Ratizbon, dziwnym znajdując to wezwanie, odpowiedział, iż nie może obiecywać, nie wiedząc o co rzecz idzie.
Tymczasem pan Bussierre, założywszy na tasiemkę medal Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, pomimo oporu naszego izraelskiego bankiera, zawiesił mu go na szyi. "Wszakże nie wierzysz w ten znak naszej religii, więc ci rzecz obojętna, czy go mieć będziesz lub nie na sobie; ja zaś wierzę w jego moc łaskawą i wielką mi przez swą powolność uczynisz przyjemność". Pan Ratizbon, mając już medal zawieszony na szyi, ustąpił naleganiom gorliwego przyjaciela, myśląc, że choć nie pomoże, to nie zaszkodzi, a po wyjeździe z Rzymu znak ten zabobonny w każdym czasie łatwo będzie mógł z siebie zrzucić. Pan Bussierre jednak, lubo sam sobie sprawy zdać nie umiał z przyczyny, która mocne w nim przekonanie wzbudzała, iż pozyska niedowiarka, nie poprzestał na tej pierwszej powolności.
"Uczyniłeś mi, —rzekł dalej— jedną już przyjemność, jeszcze mi drugiej nie odmówisz", i podając mu kartkę z modlitwą świętego Bernarda, poczynającą się od słów: "Pamiętaj, o najlitościwsza Panno...", dodał, "chciej, proszę, rano i w wieczór tę małą modlitwę odmawiać".
Pan Ratizbon to drugie wezwanie szczególniejszym jeszcze od pierwszego znajdując, stanowczo mu odmówił; zdawało mu się bowiem, iżby to było toż samo, jak gdyby on, izraelita, od natarczywego żądał katolika, podobnegoż odmawiania żydowskiej modlitwy. Lecz Bussierre wcale nie poprzestając na tym pomimo wszelkich protestacji, z taką pewnością zaręczył, że on to przecie pomimo oporu uczyni, iż młody niedowiarek skłonił się nareszcie do wzięcia modlitwy i pomyślał sobie, że ten cały wypadek zabawnego dostarczy artykułu do jego Notes et impressions de Voyages (Uwagi i wrażenia podróży). Gdy jednak i pan Bussierre niedowierzając tej uległości, obawiał się, by nowy jego przyjaciel za wyjściem z domu, bez przeczytania modlitwy nie porzucił, rzekł mu więc: iż nie mając jeno ten jeden egzemplarz, prosi go o przepisanie i odniesienie mu nazajutrz tego odpisu; tym sposobem pomyślał sobie: "Będzie choć raz musiał przeczytać". Pan Ratizbon dawszy na to przyrzeczenie, nazajutrz 9-go stycznia przed południem odniósł mu w istocie przepisaną modlitwę.
Zapytany później przeze mnie, co też właściwie podczas przepisywania przyszło mu do głowy, odpowiedział, iż przeczytawszy modlitwę po raz pierwszy, nic szczególnego w niej nie znalazł, dwa razy wszelako to czytanie powtórzył, dla przekonania się, co by też zawierała tajemniczego; a tym sposobem wyrazy, "Pamiętaj o Najlitościwsza Panno!", utkwiły mu w pamięci, jak słowa piosnki jakiej, i ciągle w uszach brzmieć mu nie przestały.
Gdy po południu wyszli razem na przechadzkę, pan Ratizbon mówił o prędkim swym odjeździe na następującą już noc postanowionym; towarzysz jego sprzeciwił się temu zamiarowi, a mówiąc, że tak lekko Rzymu pozbywać się nie należy, zażądał, aby o cały tydzień pobyt swój przedłużył, ofiarując mu się być przewodnikiem, jako dobrze przez dłuższe tu już bawienie ze wszystkimi obeznany znakomitościami, dodał, że w kościele świętego Piotra miał być obchód święta stolicy tego Apostoła, a w dzień św. Antoniego błogosławienie koni, które to ceremonie pewnie go zainteresują. Pan Ratizbon opierał się wprawdzie tej propozycji, lecz Bussierre nie zważając na to, wstąpił po drodze do pocztowego biura i zamówione do Neapolu miejsce na drugi tydzień odłożyć kazał. Stamtąd zwiedzili razem kościół Agustynianów, dalej kościół al Gésu, a tu na zapytanie, gdzie by byli, dowiedziawszy się, że u Jezuitów, w dowód swej ku temu zakonowi pogardy, wyrzekł kilka słów uszczypliwych. Przechodziło właśnie dwóch z tych ojców, Villefort i Rosavenatte, przyjaciele pana Bussierra, o których imiona zapytał, lecz słowa do nich nie przemówił.
Po skończonej przechadzce, udał się pan Bussierre o 6-tej w wieczór do księcia Borghesse, który zwyczajnie w niedzielę kilku przyjaciół, mianowicie zaś nowo do wiary nawróconych na obiad do siebie zapraszał. Pomiędzy gośćmi znajdował się tam hrabia la Ferronais, dawniej Prezes ministerium Martigniac, który od lat kilku usunąwszy się od politycznych czynności, zamieszkał był w Rzymie, gdzie jako wzór katolickiej pobożności był szanowany. Pan Bussierre w ścisłych z nim zostając związkach, jako ojcowskiego przyjaciela kochając go i szanując, zwierzając mu się oraz wszelkich tajemnic serca, opowiedział też całe zdarzenie o swym izraelicie, o zawieszeniu medalu i danej mu modlitwie, prosząc pana Ferronais, aby się także za niego modlił. Na zapytanie, jak to mu przyszło na myśl, zawiesić medal tak zawziętemu niedowiarkowi, odpowiedział pan Bussierre, iż nie widział, co by w tej chwili lepszego miał był uczynić, mając wewnętrzne przekonanie, że nowy jego przyjaciel z pewnością się nawróci. Na to hrabia z przyjaznym uśmiechem po ramieniu go uderzywszy, rzekł: "Obiecuję się modlić za niego, i naprzód ci powiadam, że się on nawróci, podobnież i inni twoi". Nazajutrz słuchał hrabia Mszy świętej w kościele del Angelo Custode (Anioła Stróża), modlił się tam zapewne, jak obiecał, za pana Ratizbon, i była to ostatnia jego w czasie Mszy świętej modlitwa, bo tegoż wieczora stary minister Karola dziesiątego żyć przestał.
Po skończonej przechadzce, udał się pan Bussierre o 6-tej w wieczór do księcia Borghesse, który zwyczajnie w niedzielę kilku przyjaciół, mianowicie zaś nowo do wiary nawróconych na obiad do siebie zapraszał. Pomiędzy gośćmi znajdował się tam hrabia la Ferronais, dawniej Prezes ministerium Martigniac, który od lat kilku usunąwszy się od politycznych czynności, zamieszkał był w Rzymie, gdzie jako wzór katolickiej pobożności był szanowany. Pan Bussierre w ścisłych z nim zostając związkach, jako ojcowskiego przyjaciela kochając go i szanując, zwierzając mu się oraz wszelkich tajemnic serca, opowiedział też całe zdarzenie o swym izraelicie, o zawieszeniu medalu i danej mu modlitwie, prosząc pana Ferronais, aby się także za niego modlił. Na zapytanie, jak to mu przyszło na myśl, zawiesić medal tak zawziętemu niedowiarkowi, odpowiedział pan Bussierre, iż nie widział, co by w tej chwili lepszego miał był uczynić, mając wewnętrzne przekonanie, że nowy jego przyjaciel z pewnością się nawróci. Na to hrabia z przyjaznym uśmiechem po ramieniu go uderzywszy, rzekł: "Obiecuję się modlić za niego, i naprzód ci powiadam, że się on nawróci, podobnież i inni twoi". Nazajutrz słuchał hrabia Mszy świętej w kościele del Angelo Custode (Anioła Stróża), modlił się tam zapewne, jak obiecał, za pana Ratizbon, i była to ostatnia jego w czasie Mszy świętej modlitwa, bo tegoż wieczora stary minister Karola dziesiątego żyć przestał.
Tegoż poniedziałku odbył znowu pan Bussierre spacer po mieście na Forum z panem Ratizbon, który ciągle najmniejszej do oczekiwanego nawrócenia nie okazywał skłonności. We wtorek jedenastego stycznia bardzo rano został pan Bussierre zbudzony smutną wiadomością o przejściu z żywota do wieczności ojcowskiego przyjaciela swego; i pospieszył natychmiast do pogrążonej w smutku familii, dla dania jej pomocy w potrzebnych do ostatniej posługi przygotowaniach. Smutny ten obowiązek tak go zupełnie w dniu tym zajął, że tylko na chwilę mógł był widzieć pana Ratizbon; ten zaś zeszedł się był z bratem pana Bussierre Gustawem. Obchód święta stolicy świętego Piotra najmniejszego na nim nie uczynił wrażenia, a obrzęd poświęcenia koni do szyderczych mu tylko posłużył żartów. We środę przed południem udał się znowu pan Teodor Bussierre z izraelitą na rzymski swój spacer, chcąc mu ile możności mimowolnie przedłużony ośmiodniowy pobyt uprzyjemnić. I cóż w istocie mogło więcej zajmować i nauczać, jak przechadzki po Rzymie, gdzie pamiątki wszystkich czasów same do przechodniów przemawiają? Lecz to wszystko jako i słowa pana Bussierre, czasami natrącane, żadnego nie czyniły wrażenia, owszem pan Ratizbon z zupełną obojętnością przypatrywał się kościołom, szydził z przedmiotów świętych i z pełnej uszanowania wiary ze strony towarzysza swego okazywanej. W taki sposób przeszli przez Forum, około łuku Konstantyna i zwiedzili kościół san Stephano Rotondo. Lecz tu znajdujące się wyobrażenia różnych męczenników, zamiast zdziałania zbawiennego wpływu, przeciwnie tylko oburzyły pana Ratizbon, nie mogącego pojąć, jak można było w taki sposób dać się męczyć, za religię chrześcijańską, pełną, jak mówił, najciemniejszych przesądów i zabobonów. Więcej mu się u świętego Jana laterańskiego podobały przeciwległe sobie figury starego testamentu w nowym spełnione. Pyszny widok ze starożytnego wodociągu w Villa Wołkoński rozlegający się na całe miasto i okolice Rzymu, niezmiernie zajął pana Ratizbon; nic się w nim jednak we względzie religijnym nie zmieniło, owszem odezwał się do swego towarzystwa, który go czasami zachęcał:
"Widzę, że chcesz mię nawrócić, jednak to na próżno, i mogę ci zaręczyć, że ci się to pewnie nie uda, nie porzucę mojej religii, jestem nawet więcej żydem jak kiedy indziej, to mię tylko zadziwia, że w tym wszystkim z tak wielką pewnością i tak spokojnie postępujesz".
"Widzę, że chcesz mię nawrócić, jednak to na próżno, i mogę ci zaręczyć, że ci się to pewnie nie uda, nie porzucę mojej religii, jestem nawet więcej żydem jak kiedy indziej, to mię tylko zadziwia, że w tym wszystkim z tak wielką pewnością i tak spokojnie postępujesz".
Pan Bussierre i tą razą nie zmienił swego przekonania i z jednostajną zimną krwią odpowiedział:
"Mów, co chcesz, widzę, że jesteś dobrej wiary (de bonne foi), pewny jestem, że zostaniesz chrześcijaninem, choćby Pan Bóg miał na to Anioła z nieba zesłać".
"Mów, co chcesz, widzę, że jesteś dobrej wiary (de bonne foi), pewny jestem, że zostaniesz chrześcijaninem, choćby Pan Bóg miał na to Anioła z nieba zesłać".
W ciągu tej rozmowy zaszli byli przed Scala Sancta, (święte schody), schody te, sprowadzone z Jerozolimy położone są naprzeciw świętego Jana laterańskiego, po których, jak wiadomo, Jezus Chrystus do Piłata był prowadzonym. Pan Bussierre zdjął przechodząc z uszanowaniem kapelusz i rzekł tak głośno, aby towarzysz jego mógł słyszeć:
"Witajcie święte schody, tu obok mnie idzie izraelita, który was wkrótce podobnież pozdrowi".
Pan Ratizbon szatańskim uśmiechem na to odpowiedział, dodając, że nic mu mniej w myśli nie było, jak kiedy bądź Scala Sancta powitać i nie pojmował, jak się tego po nim spodziewać można było. Ze zwykłą spokojnością odrzekł pan Bussierre:
"Bądź pewny, że wkrótce obydwa na klęczkach po tych świętych schodach wstąpimy".
I tu się rozeszli, nie bez uśmiechu ze strony Izraelity, z podobnej dla niego przepowiedni. Jakkolwiek pan Bussierre mógł mieć nadzieję nawrócenia przyjaciela swego, atoli podług wszelkiej zewnętrznej oznaki nie zdawało się bynajmniej, żeby choć na krok jeden postąpił był w przedsięwziętym dziele. Pan Ratizbon w niczym się nie odmienił, i ciągle w ten sam wyśmiewający sposób o całym mówił chrześcijaństwie. Było to we środę przed południem.
"Bądź pewny, że wkrótce obydwa na klęczkach po tych świętych schodach wstąpimy".
I tu się rozeszli, nie bez uśmiechu ze strony Izraelity, z podobnej dla niego przepowiedni. Jakkolwiek pan Bussierre mógł mieć nadzieję nawrócenia przyjaciela swego, atoli podług wszelkiej zewnętrznej oznaki nie zdawało się bynajmniej, żeby choć na krok jeden postąpił był w przedsięwziętym dziele. Pan Ratizbon w niczym się nie odmienił, i ciągle w ten sam wyśmiewający sposób o całym mówił chrześcijaństwie. Było to we środę przed południem.
W wieczór dnia tegoż udał się pan Bussierre do domu hrabiego la Ferronais, ukląkł przy wystawionym ciele zmarłego i zwrócił do duszy jego gorliwą za niewiernym modlitwę:
"Wiadome ci moje życzenie dania ratunku temu nieszczęśliwemu, wczoraj go jeszcze wraz ze mną podzielałeś, uproś mu więc tę łaskę, jeśli dusza twoja wejrzenia Boskiego już używa".
Tymczasem pan Ratizbon gotował się znowu w podróż do Neapolu i chciał wyjazd swój na poniedziałek oznaczyć: że jednak z innym znajomym swoim, panem de Vigni miał był już dawniejszą umowę odjechania z Neapolu do Malty, pod dniem 20 stycznia, parowym statkiem Monte Gibello, widział się więc zmuszonym dla wcześniejszego tam przybycia już na sobotę 17-go miejsce dla siebie zamówić. W ciągu korespondencji z krewnymi doniósł im był przed kilkoma dniami o odwiedzeniu części miasta dla żydów przeznaczonej al Ghetto, oraz ile widok znajdującego się tam plugastwa i nędzy powiększył nienawiść jego ku chrześcijanom i raczej go do uciśnionych jak do uciskających przywiązał.
W Termach Karakali pożegnał się z protestanckim bratem młodego przyjaciela swego. W podobnej myśli umówił był na czwartek w południe zejście się z katolickim bratem Teodorem, ponieważ ten całe przedpołudnie tak był zajęty przygotowaniem do pogrzebowego obchodu, że się prędzej nie mógł uwolnić. W godzinie południowej poszedł pan Ratizbon na plac hiszpański do kawiarni de Bon Gout. Czytał gazety, rozmawiał ze znajomymi, mianowicie z panem Human, synem ministra skarbu, którego tam spotkał, o polityce, o nowym spisie domów we Francji, o dawniejszych latach młodości; o religii żadnej nie było wzmianki. Po dwunastej godzinie wyszedł dla odwiedzenia i pożegnania pana Bussierre. Lecz w miejscu, gdzie ulica Via Condotti na plac hiszpański wychodzi, spotkał go właśnie jadącego powozem. Pan Bussierre przywoławszy swego przyjaciela, rzekł, iż mocno z tego spotkania się cieszył, ponieważ tak był zajęty w tej chwili, iżby nie mógł był na niego w domu czekać, a mając niedaleko stąd czynność, prosił pana Ratizbon, aby wsiadł z nim do powozu, a po odbytym sprawunku, udadzą się razem na spacer. Pan Ratizbon nie najbardziej z tego spotkania i zaproszenia ucieszony, wsiadł jednak z nim razem; udali się do kościoła Sant Andrea dei Prati, niedaleko placu hiszpańskiego, w którym katafalk pana la Ferronais był wystawiony; mało więc mieli czasu do obojętnej rozmowy, w ciągu której pan Ratizbon zapytał się barona, co brat jego na ostatnim zabił polowaniu. Przyszedłszy do kościoła zapytał pan Ratizbon, czyj to był katafalk i po otrzymanej odpowiedzi, iż przyjaciela, którego od dwu dni tyle żałowali, zmierzył okiem obojętnym ten kościół, uznając go za bardzo lichy i szpetny. Pan Bussierre mając co do mówienia w zakrystii z księżami względem pogrzebu, zostawił go po prawej ręce drzwi prosząc, aby się nie zniecierpliwił, gdyż on niebawem powróci.
Odszedłszy pan Bussierre i nie zatrzymawszy się więcej jak 10 do 12 minut w zakrystii, wraca do kościoła, szuka swego izraelity, lecz go nigdzie nie znajduje; na koniec, po lewej stronie od wchodu, w drugiej kaplicy Archaniołowi Rafałowi poświęconej, spostrzega postać klęczącą z głową spuszczoną, a zbliżywszy się, poznaje w niej z największym zadziwieniem pana Ratizbon, woła go po imieniu, lecz nie odbiera żadnej odpowiedzi; trąca go po plecach, lecz klęczący twarz obu rękami zasłonioną na marmurowej galerii mając opartą, żadnego znaku uwagi nie daje; po kilkakrotnym daremnym wołaniu widzi się na koniec pan Bussierre zmuszony podnieść mu głowę. Znajduje swego przyjaciela prawie bez przytomności, oczy ma łzami zalane, medal Matki Boskiej płacząc do ust przytula, i pierwsze słowa co wyrzeka z niewymownym wyrazem na pana Bussierre spozierając, są: "Ach! jakże ten człowiek za mnie się modlił!", chcąc przez to wymienić zmarłego, którego katafalk w kościele był wystawiony.
Pan Bussierre sam później mi się przyznał, iż na myśl tę, że przytomnym był oczywistemu cudowi, dreszcz go po całym ciele przeszedł; izraelita bowiem prawowiernym został chrześcijaninem. Nie wiedząc atoli bliższej przyczyny wzruszenia i zupełnego przeistoczenia przyjaciela swego, przede wszystkim go zapytał, co teraz czynić pragnie. We łzach i ze łkaniem odpowiedział nawrócony:
Odszedłszy pan Bussierre i nie zatrzymawszy się więcej jak 10 do 12 minut w zakrystii, wraca do kościoła, szuka swego izraelity, lecz go nigdzie nie znajduje; na koniec, po lewej stronie od wchodu, w drugiej kaplicy Archaniołowi Rafałowi poświęconej, spostrzega postać klęczącą z głową spuszczoną, a zbliżywszy się, poznaje w niej z największym zadziwieniem pana Ratizbon, woła go po imieniu, lecz nie odbiera żadnej odpowiedzi; trąca go po plecach, lecz klęczący twarz obu rękami zasłonioną na marmurowej galerii mając opartą, żadnego znaku uwagi nie daje; po kilkakrotnym daremnym wołaniu widzi się na koniec pan Bussierre zmuszony podnieść mu głowę. Znajduje swego przyjaciela prawie bez przytomności, oczy ma łzami zalane, medal Matki Boskiej płacząc do ust przytula, i pierwsze słowa co wyrzeka z niewymownym wyrazem na pana Bussierre spozierając, są: "Ach! jakże ten człowiek za mnie się modlił!", chcąc przez to wymienić zmarłego, którego katafalk w kościele był wystawiony.
Pan Bussierre sam później mi się przyznał, iż na myśl tę, że przytomnym był oczywistemu cudowi, dreszcz go po całym ciele przeszedł; izraelita bowiem prawowiernym został chrześcijaninem. Nie wiedząc atoli bliższej przyczyny wzruszenia i zupełnego przeistoczenia przyjaciela swego, przede wszystkim go zapytał, co teraz czynić pragnie. We łzach i ze łkaniem odpowiedział nawrócony:
"Nic już nie mam do rozkazywania; słucham teraz tylko: rób ze mną, co ci się podoba".
Pan Bussierre uznał najprzód za najpotrzebniejszą w obecnym stanie przyjaciela swego zawieść do domu, aby tam chwilę znalazłszy odpoczynku, mógł przyjść do siebie; gdyż w uniesieniu swoim pełen skruchy i radości, nie wymawiał jak tylko przerywane wyrazy:
"Jakżem ja szczęśliwy! Z jakiejże to ja przepaści wyratowany! O jakże nieszczęśliwi są moi współbracia! Za nic już w świecie bez chrztu żyć bym nie mógł! Jakże byłbym szczęśliwy, choćby mię w kawałki szarpano, podzielając los męczenników, z których wczoraj szydziłem! Chrztu tylko pragnę, chrztu świętego!".
Na zapytanie pana Bussierre, cóż się mu właściwie po odejściu jego w tym kościele wydarzyło, odpowiedział: iż naraz cały kościół z oczu mu zniknął, jedna tylko pozostała kaplica, co zaś w niej ujrzał, to tylko w obecności kapłana może powiedzieć.
"Jakżem ja szczęśliwy! Z jakiejże to ja przepaści wyratowany! O jakże nieszczęśliwi są moi współbracia! Za nic już w świecie bez chrztu żyć bym nie mógł! Jakże byłbym szczęśliwy, choćby mię w kawałki szarpano, podzielając los męczenników, z których wczoraj szydziłem! Chrztu tylko pragnę, chrztu świętego!".
Na zapytanie pana Bussierre, cóż się mu właściwie po odejściu jego w tym kościele wydarzyło, odpowiedział: iż naraz cały kościół z oczu mu zniknął, jedna tylko pozostała kaplica, co zaś w niej ujrzał, to tylko w obecności kapłana może powiedzieć.
Powodowany tym oświadczeniem, poprowadził go przyjaciel do ojca Villefort, jednego z tych samych Jezuitów, o których niedawno w szyderskich i pogardliwych wyrażał się słowach. Tu na klęczkach opowiedział Ratizbon, że...
«Naraz cały kościół znikł mu był z oczu; i tylko wielkie pozostało światło, w którym pokazała mu się Matka Boska, jak na medalionie jest wyobrażona, w postaci znakomitej, wspaniałej, pełnej światłości i niewymownej słodyczy: obie ręce ku niemu ściągnęła, wzywając go, aby się dłużej nie opierał i na znak wiary klęknął, co też on w istocie natychmiast uczynił, a wtedy raz jeszcze skierowała ręce ku niemu, jakby dla dania mu znaku swej przychylności i jakby mówiła: Tak! Dobrześ zrobił, dobrze tak.»
W tej chwili wszedł pan Bussierre i zjawienie przerwane zostało.
"Matka Boska, —dodał— właściwie nic nie mówiła, lecz ja cały Jej wyraz zrozumiałem."
Przyznał także, iż już przeszłej nocy widok stanął mu był przed oczyma, i nie przestał, pomimo wszelkich usiłowań, być mu ciągle obecnym. Okazała mu się była droga, a w końcu krzyż, ale bez figury Chrystusa, później, gdy na drugą stronę medalu swego spojrzał, czego był jeszcze nie uważał, postrzegł z niemałym zadziwieniem, że się tam zupełnie podobny krzyż znajdował. Ostatnie zjawienie przejęło go najżywszą wiarą w prawdziwość chrześcijańskiej religii: niczego nie pragnął goręcej jak zostać najprędzej ochrzczonym; stan obecny nieznośny mu się stawał, i oświadczał najuroczyściej, iż był gotów wszelkie znosić doświadczenia i cierpienia, i czego by tylko żądano od niego dopełnić, byle tylko dostąpił łaski przyjęcia na łono chrześcijańskiego Kościoła.
«Naraz cały kościół znikł mu był z oczu; i tylko wielkie pozostało światło, w którym pokazała mu się Matka Boska, jak na medalionie jest wyobrażona, w postaci znakomitej, wspaniałej, pełnej światłości i niewymownej słodyczy: obie ręce ku niemu ściągnęła, wzywając go, aby się dłużej nie opierał i na znak wiary klęknął, co też on w istocie natychmiast uczynił, a wtedy raz jeszcze skierowała ręce ku niemu, jakby dla dania mu znaku swej przychylności i jakby mówiła: Tak! Dobrześ zrobił, dobrze tak.»
W tej chwili wszedł pan Bussierre i zjawienie przerwane zostało.
"Matka Boska, —dodał— właściwie nic nie mówiła, lecz ja cały Jej wyraz zrozumiałem."
Przyznał także, iż już przeszłej nocy widok stanął mu był przed oczyma, i nie przestał, pomimo wszelkich usiłowań, być mu ciągle obecnym. Okazała mu się była droga, a w końcu krzyż, ale bez figury Chrystusa, później, gdy na drugą stronę medalu swego spojrzał, czego był jeszcze nie uważał, postrzegł z niemałym zadziwieniem, że się tam zupełnie podobny krzyż znajdował. Ostatnie zjawienie przejęło go najżywszą wiarą w prawdziwość chrześcijańskiej religii: niczego nie pragnął goręcej jak zostać najprędzej ochrzczonym; stan obecny nieznośny mu się stawał, i oświadczał najuroczyściej, iż był gotów wszelkie znosić doświadczenia i cierpienia, i czego by tylko żądano od niego dopełnić, byle tylko dostąpił łaski przyjęcia na łono chrześcijańskiego Kościoła.
Zupełne jego przeistoczenie było tak oczywiste, o tym, co był widział, z takim wewnętrznym mówił przekonaniem, iż ojciec Villefort nie znajdując żadnej przyczyny powątpiewania o rzetelności mowy jego, pozwolił mu bez przeszkody udzielać wiadomości o swym tak nagłym i zadziwiającym nawróceniu. Sam też nowo nawróconego zaprowadził do Generała swego zakonu, gdzie on powtórnie opowiedział, co mu się w kościele Sant Andrea dei Prati wydarzyło. Ojciec Generał, mąż równie pełen pobożności jak i rozwagi, spokojnie go wysłuchawszy, nie znalazł powodu powątpiewania o prawdzie tak szczególnego wypadku; lecz w zwykłej sobie przezorności uczynił młodego człowieka na to uważnym, iż po dostąpieniu tak wielkiej łaski od Boga, powinien się też i na znoszenie krzyża czuć gotowym, a wskazując krucyfiks na stole będący, "z tym —rzekł— teraz obeznać ci się prawdziwie należy"; otworzywszy oraz książkę o naśladowaniu Chrystusa, przeczytał mu wyrazy w rozdziale o krzyżu, troskach, i trudach, które człowiek dla miłości Boskiej ponosić winien.
Tak spokojne przyjęcie przez ojca Generała, choć tyle zadziwiającego zdarzenia, i sposób powitania nowo nawróconego w imieniu Chrystusa, byłyby dostateczne do ostudzenia pana Ratizbon, gdyby uczucia jego owocześne pochodziły tylko z chwilowo rozognionej wyobraźni, lecz przeciwnie, wspomnione wyrazy i całe ich znaczenie mocno ujęły go za serce, a kilka dni potem sam udał się do czcigodnego Generała prosząc, aby mu ów tekst przeczytany do rozpamiętywania w całym życiu przepisać raczył. Ci wszyscy, co do tej chwili z panem Ratizbon w poufalszych duchownych zostawali stosunkach, twierdzą najmocniej, iż on z wejrzeniem na to w kościele Sant Andrea zjawienie, razem i udział zupełnej znajomości prawd katolickich pozyskał, tak iż lubo katolicką nauką, ani jej literaturą nigdy się nie zajmował i najmniejszej w nich nawet wiadomości nie posiadał, wszelako teraźniejsze jego i zdania i uczucia zupełnie się katolickimi okazywały. On sam nie mógł inaczej teraźniejszego swego stanu w porównaniu z dawniejszym opisać, jak nazywając się zupełnie przeistoczonym człowiekiem (un homme retourné).
Ta całkowita zmiana tak była oczywista, a razem zadziwiająca, że dobry jego znajomy, pan Human, ten sam, który go jeszcze na kilka chwil przed nawróceniem w kawiarni na placu hiszpańskim w zimnej i szyderskiej obojętności widział, gdy mu pan Ratizbon z radością o swym przejściu do chrześcijaństwa oznajmił, nie mógł się wstrzymać od mniemania, że chyba on pomieszania zmysłów dostał, i za takiego nie przestał go uważać, póki się o wszystkich szczegółach tego zdarzenia nie dowiedział i o zupełnej jego przytomności umysłu nie przekonał, a wtedy nie wahał się wyrzec, że podobne nawrócenie inaczej sobie nie może wytłumaczyć, tylko że cudem jest zdziałane.
Ksiądz Gerbet, którego znane i tłumaczone jest pismo o świętej Eucharystii, w kilka dni potem zapewnił mię o własnym swym zadziwieniu nad tak dokładną znajomością obowiązków życia katolickiego, którym dopiero nawrócony już był przejęty. Zszedłszy się po dwa razy z panem Ratizbon wkrótce po zdarzonym zjawieniu, mógł o nim sądzić jeszcze przy nieosłabionym wpływie tego wypadku. Za drugą razą, spotkawszy się z nim w kościele w chwili wystawienia, rzekł mu nowo nawrócony pełen żądzy chrztu świętego, iż nikt by wyobrazić sobie nie mógł tego uczucia, które go przejmowało jako nie ochrzczonego, wobec Najświętszego Sakramentu. Podobnież unikał mówienia o wydarzonym zjawieniu w nieobecności osoby duchownej, gdyż mu to zdawało się zlekceważeniem, jemu, co niedawno jeszcze byłby rzeczy najświętsze szyderczym tylko bluźnierstwem okrywał. Protestantom, którzy zresztą za bardzo rozsądną rzecz mu poczytywali, że został chrześcijaninem, a dziwili się tylko, że raczej do protestantyzmu się nie nawrócił, umiał on w sposób nader ujmujący okazać nicość ich oderwania i indywidualnej wiary, a nawet (podług wiary godnego świadectwa) gruntowne i ożywione poznanie jedynie zbawiennej katolickiej prawdy podawała mu łatwość rozwiązywania niejednego zapytania, które by było i uczonego teologa zastanowić mogło. Niemniej jest przekonany, że to, co go spotkało, nie własnej zasłudze, lecz jedynie niezasłużonej łasce Boskiej był winien, szczególną okazywał się przejęty wdzięcznością dla pobożnego zmarłego, którego wstawieniu się nawrócenie swoje przypisywał, nie wiedząc nawet, iż tamten obiecał się był modlić za niego. Dla okazania czci i dzięki pamiątce jego, prosił ojca Villefort o pozwolenie spędzenia pierwszej nocy na modlitwie przy ciele zmarłego. Lecz ojciec Villefort, po wielkich wzruszeniach i umysłowym zajęciu, które go wskroś były przejęły, dla oszczędzenia sił jego, to pozwolenie na kilka tylko godzin ograniczył, które też w istocie, ku pocieszeniu pozostałej rodziny i przyjaciół, strawił nowo nawrócony na modlitwie nad ciałem nieboszczyka. Tak długo pozbawionemu wszelkiej pociechy, której źródłem jest modlitwa, teraz zaś całym jej się oddającemu sercem, nieraz przepełnione jego uczucia głos tamowały. Lecz jeśli w obfitości wiary swojej uszczęśliwionym się czuje, poznaje on oraz cały obowiązek winnej za to Bogu wdzięczności, niemniej też najsilniejszym przejęty jest politowaniem nad losem błędnych swych braci, których ślepą zaciętość niedawno sam tak zupełnie podzielał.
Ksiądz Gerbet, którego znane i tłumaczone jest pismo o świętej Eucharystii, w kilka dni potem zapewnił mię o własnym swym zadziwieniu nad tak dokładną znajomością obowiązków życia katolickiego, którym dopiero nawrócony już był przejęty. Zszedłszy się po dwa razy z panem Ratizbon wkrótce po zdarzonym zjawieniu, mógł o nim sądzić jeszcze przy nieosłabionym wpływie tego wypadku. Za drugą razą, spotkawszy się z nim w kościele w chwili wystawienia, rzekł mu nowo nawrócony pełen żądzy chrztu świętego, iż nikt by wyobrazić sobie nie mógł tego uczucia, które go przejmowało jako nie ochrzczonego, wobec Najświętszego Sakramentu. Podobnież unikał mówienia o wydarzonym zjawieniu w nieobecności osoby duchownej, gdyż mu to zdawało się zlekceważeniem, jemu, co niedawno jeszcze byłby rzeczy najświętsze szyderczym tylko bluźnierstwem okrywał. Protestantom, którzy zresztą za bardzo rozsądną rzecz mu poczytywali, że został chrześcijaninem, a dziwili się tylko, że raczej do protestantyzmu się nie nawrócił, umiał on w sposób nader ujmujący okazać nicość ich oderwania i indywidualnej wiary, a nawet (podług wiary godnego świadectwa) gruntowne i ożywione poznanie jedynie zbawiennej katolickiej prawdy podawała mu łatwość rozwiązywania niejednego zapytania, które by było i uczonego teologa zastanowić mogło. Niemniej jest przekonany, że to, co go spotkało, nie własnej zasłudze, lecz jedynie niezasłużonej łasce Boskiej był winien, szczególną okazywał się przejęty wdzięcznością dla pobożnego zmarłego, którego wstawieniu się nawrócenie swoje przypisywał, nie wiedząc nawet, iż tamten obiecał się był modlić za niego. Dla okazania czci i dzięki pamiątce jego, prosił ojca Villefort o pozwolenie spędzenia pierwszej nocy na modlitwie przy ciele zmarłego. Lecz ojciec Villefort, po wielkich wzruszeniach i umysłowym zajęciu, które go wskroś były przejęły, dla oszczędzenia sił jego, to pozwolenie na kilka tylko godzin ograniczył, które też w istocie, ku pocieszeniu pozostałej rodziny i przyjaciół, strawił nowo nawrócony na modlitwie nad ciałem nieboszczyka. Tak długo pozbawionemu wszelkiej pociechy, której źródłem jest modlitwa, teraz zaś całym jej się oddającemu sercem, nieraz przepełnione jego uczucia głos tamowały. Lecz jeśli w obfitości wiary swojej uszczęśliwionym się czuje, poznaje on oraz cały obowiązek winnej za to Bogu wdzięczności, niemniej też najsilniejszym przejęty jest politowaniem nad losem błędnych swych braci, których ślepą zaciętość niedawno sam tak zupełnie podzielał.
Jeślibyś (czytelniku) rad wiedział, jak on się sam w tej mierze tłumaczy, mogę i w tym ciekawość twoją zaspokoić, gdyż bynajmniej nowego swego przekonania nie tając, rad by je wszystkim, a najprzód bliższym swoim wpoić, i do każdej gotów by był ofiary dla nadania im wiary o cudzie, który go spotkał, i pociągnienia za teraźniejszym swym wyznaniem. Poznał on najdokładniej trudne położenie swoje względem niedowierzającego i obojętnego po największej części świata, pomnąc jak sam wprzódy o innych sądził, gdy brata nawet nie oszczędzał; nie wątpi, jak i o nim ludzie sądzić będą. Nie tajno mu, że ci, co go mniej znają i z dala o nawróceniu jego wiadomość powezmą, podłemu interesowi lub słabej, rozdrażnionej wyobraźni przypisywać je będą. Nie można dość atoli podziwiać, z jaką dojrzałością rozumu, siłą logiki, żywością przekonania odpiera on podobnie sądzących zdania, dla przekonania ich o błędzie i pozyskania wierze.
«Jakiż interes —mówi on— mógł mię do tego nakłonić? Czyż, owszem, nie stawał on najoczywiściej memu nawróceniu na przeszkodzie?».
Miał bowiem bogatego stryja będącego prezesem żydowskiego konsystorza w Sztrazburgu, którego przychylności jako i całej swojej familii już od starszego brata odstrychnionej, pewnie teraźniejszym swym postępkiem nie mógł pozyskać.
«Czyż mię do tego kroku —mówił dalej— czytywanie książek, albo namowy przyjaciół przywiodły? Nie czytywałem dzieł katolickich. Nie miałem przyjaciół katolików, prześladowałem mego brata, i wszelkie moje chęci i usiłowania nieprzyjazne były chrześcijańskiej wierze. Lecz może przypiszecie krok ten mojej dumie lub miłości własnej? Wszakże we Francji żydzi są oswobodzeni, żadna droga do wzniesienia się nie jest im zamknięta, a co do miłości własnej, toż ona owszem niepospolitego doznaje upokorzenia, kiedy będąc dopiero co na czele przeciwników, wystawiam się na ich wyrzuty, iż się nikczemnie zmieniłem. Może sądzicie, że mię Rzym zaślepił okazałością swych ceremonij, wabiącą świetnością swych kunsztów, czarodziejską siłą swych wspomnień i wyniosłością pamiątek? Lecz ten cały blask zniknął przed plugastwem schronienia izraelitów w Getto, gdzie nienawiść moja przeciw okazałości ciemiężców tym bardziej mię rozogniła. Na koniec powiecie, żem się na łono Kościoła schronił dla zerwania zobowiązań względem mej narzeczonej powziętych. Aleć nie przestałem ją kochać, owszem jeszcze ją szczerzej polubiłem. Jeśli ona podzielić zechce tę wiarę, która mię uszczęśliwia; jeśli temu cudowi mego nawrócenia uwierzy: to połączymy się czystym chrześcijańskim świętym małżeństwem. Lecz jeśli mię za zwodziciela, lub za człowieka słabego umysłu, za obłąkanego poczyta i niegodnego swej ręki uzna, wtedy dla przekonania jej o prawdziwości mych zasad, wyrzeknę się świata, aby się za nią i braci moich na osobności modlić. A tak wszystko sprzeciwiało się memu nawróceniu, a przecież dodało mi ono sił dostatecznych do ponoszenia wszelkich ofiar. Byłożby to podobnym, gdyby moje nawrócenie tylko chwilowo zagorzałej wyobraźni było utworem? Gdybym zaś był obłąkany, jak niektórzy sądzą, jakżebym mógł tak jasno całe moje położenie przezierać?».
Te są wyrazy, którymi się pan Ratizbon od czasu swego nawrócenia do przyjaciół i odwiedzających go z największą otwartością odzywa, a niech sobie kto myśli, jak i co chce o samym cudzie, którego on wprawdzie jednym jest świadkiem, toć dokonane przezeń nawrócenie zawsze zostaje wypadkiem niemniej zadziwiającym, o którym każdy przekonać się może, co też było powodem do odstąpienia zwyczajnej reguły względem dłuższego czasu, jakiego się wymaga dla brania potrzebnej nauki, a stosownie do gorącego życzenia nowo nawróconego, dozwolono mu prędzej przyjąć chrzest święty.
Otrzymawszy na koniec na to pozwolenie, odwiedził dom neofitów, założony od świętego Ignacego Lojoli, gdzie ci, co pragną nawrócenia do chrześcijańskiej wiary, przytułek i naukę odbierają. Resztę schodzącego tygodnia spędził w domu profesów u Jezuitów, aby tam w oddaleniu od zgiełku światowego, i ciekawych odwiedzin, w ciszy i samotności, przez duchowne ćwiczenia i rozmyślania godnie się do przyjęcia świętych Sakramentów na łonie Kościoła przygotował. Ojciec Villefort w tym czasie udzielał mu też nauki. Dzień chrztu był w następny poniedziałek 31-go stycznia, a 11-go dnia po nawróceniu oznaczony. Święty ten obrządek w kościele al Gésu podług wszelkich ścisłych przepisów Kościoła przez kardynała Patrizi dopełniony został – kilkaset ludzi przytomnych tu było; trwało to od 10-tej do 12-tej, a kościół coraz liczniejszym napełniał się tłumem, w którym z będących w Rzymie współrodaków jego Francuzów mało kogo brakowało. Wiele też z pierwszych osób Rzymu było na uroczystości tak odszczególniającego się nawrócenia. Lubo przytomna publiczność z różnych składająca się narodów i ludzi (jak się to w podobnych zgromadzeniach zwykle trafia) mogła mieć piętno ciekawości i roztargnienia, jednakże zdawało się, że zaszłe zdarzenie na wszystkich przytomnych mniej więcej ślady niepospolitego wzruszenia zostawiło. Poważna postawa nowo nawróconego, wzruszenie, którym chwilami ledwie mógł władać, wejrzenie jego, gdy ręką przyjaciela, ojca chrzestnego pana Bussierre, u stóp ołtarza przed kapłanem był stawiony, zarównym wszystkich przejmowały poruszeniem i gorące modły za nawrócenie błędnych do Boga zasyłane były. Protestanci nawet temu obrzędowi przytomni, na klęczkach powszechne dzielili uczucie. Zlanie go wodą świętą na wskroś go przejęło, a gdy najświętszą komunię i bierzmowanie przyjmował, łzy radosnego uczucia lica jego zalały i nieraz potrzebował pomocy i wsparcia swego przyjaciela. Na znak wdzięczności za łaskę, której podług najszczerszego swego przekonania za przyczyną Najświętszej Panny dostąpił, sam sobie na chrzcie imię Maryi obrał.
Po odbytej ceremonii Chrztu świętego, znakomity francuski ksiądz i kaznodzieja Dupanloup przemówił do zgromadzonych. Łatwo po głosie spostrzec się dało wzruszenie, którym go widok stojącego naprzeciw nowo nawróconego przejmował. O samym cudownym zjawieniu, jako podlegającym bliższemu rozpoznaniu, nie mówił, lecz nad cudownym rozszerzył się nawróceniem. Z przeszłego stanu nowochrzczeńca wnosił, że człowiek nie jakby pozbawiony pomocy i opuszczony błądzi po ziemi, lecz że Bóg pełen miłosierdzia i miłości czuwa nad nim i łaską go swoją uprzedza, dla przyjęcia go w objęcie swoje.
«Tego —rzekł dalej— nowo chrzczony jest w pośród nas jawnym dowodem: on przed kilku dniami niedowierzający szyderca, lecz łaska Boska wpośród drogi go napotkała, oczy mu otworzyła, serce zmiękczyła i w wierzącego przemieniła chrześcijanina. Tak więc Abraham syna swego w tej godzinie błogosławi. Ta co mu tę łaskę zjednała, jest Matką łaski pełną, Matką i Siostrą naszą, gwiazdą morską, przewodniczką błędnych, Maryja, najsłodsze Imię na ziemi, pełne pociechy i miłosierdzia.»
Potem się do nowochrzczeńca zwracając, przypomniał mu męskim głosem na pierwiastki Kościoła, że on także z imieniem Maryi i krzyżem w ręku w Rzymie, stolicy zastępcy Chrystusa, wstęp swój do Kościoła obchodzi; że tej myśli pełen być powinien, iż krzyż Zbawiciela, z którego wprzódy szydził, dziś czcić modłami swymi i dźwigać go uczyć się powinien.
«Kościół —mówił on dalej— jest walczącym i tryumfującym: bierz udział w jego walce, troskach i pracy, abyś z nim dzielił zwycięstwo.»
«Tego —rzekł dalej— nowo chrzczony jest w pośród nas jawnym dowodem: on przed kilku dniami niedowierzający szyderca, lecz łaska Boska wpośród drogi go napotkała, oczy mu otworzyła, serce zmiękczyła i w wierzącego przemieniła chrześcijanina. Tak więc Abraham syna swego w tej godzinie błogosławi. Ta co mu tę łaskę zjednała, jest Matką łaski pełną, Matką i Siostrą naszą, gwiazdą morską, przewodniczką błędnych, Maryja, najsłodsze Imię na ziemi, pełne pociechy i miłosierdzia.»
Potem się do nowochrzczeńca zwracając, przypomniał mu męskim głosem na pierwiastki Kościoła, że on także z imieniem Maryi i krzyżem w ręku w Rzymie, stolicy zastępcy Chrystusa, wstęp swój do Kościoła obchodzi; że tej myśli pełen być powinien, iż krzyż Zbawiciela, z którego wprzódy szydził, dziś czcić modłami swymi i dźwigać go uczyć się powinien.
«Kościół —mówił on dalej— jest walczącym i tryumfującym: bierz udział w jego walce, troskach i pracy, abyś z nim dzielił zwycięstwo.»
Na koniec, stosownie do modlitwy świętego Bernarda, zwracając się do Panny Najświętszej i błogosławieństwa Jej błagając:
«Pamiętaj —rzekł— najlitościwsza Matko, o Twych obłąkanych dzieciach, pomnij na kraj nasz i Kościół Jego walczący, wysłuchaj modły dusz wiernych, oświeć i zmiękcz serca błędnych i odłączonych braci, a do poznania prawdy racz ich naprowadzić, aby tak jedna stała się owczarnia i jeden pasterz.»
Jak się z dobrego źródła dowiaduję, z polecenia Ojca Świętego nakazana została urzędowa informacja względem tego nawrócenia i towarzyszącego mu cudu, i już kilku świadków pod przysięgą wysłuchanych zostało. Jeśliby to śledztwo, które do powszechnej wiadomości jest przeznaczone, jeszcze co jaśniej wykryło, nie zaniedbam o tym dalszej udzielić wiadomości.
Pisano dnia 2-go lutego 1842 roku w Rzymie.
Guido Görres
Za czasopismem: Przyjaciel Chrześcijańskiej Prawdy. Czasopismo teologiczne pióra i pracy wezwanych do tego przez Ordynaryjat kapłanów. Rocznik VIII. Zeszyt IV. Październik, listopad, grudzień, (za rok 1840). W Przemyślu, w Drukarni biskupiej obr. gr. cath. 1843, strony 298-320.
